niedziela, 3 sierpnia 2014

Tbilisi, Kazbegi

Tyle się działo przez ostatnich kilka dni, że nie wiemy od czego zacząć i przepraszamy za nieregularne wpisy, jednak przy trybie życia jakie musimy prowadzić w obecnym czasie bardzo trudno jest wydzierżawić sobie chociażby pół godziny na pisanie :)


Z Mestii powrót był szybszy niż dojazd. W drodze powrotnej chłopaki z Warszawy wyczytali w przewodniku o słynnych gorących źródłach, które miały znajdować się po drodze naszej podróży. U celu dość rozbawieni i zarazem rozczarowani, znaleźliśmy stary ''kaloryfer'', z którego tryskała gorąca woda :-) Ot, słynne, gorące źródła! Toma wysadził nas niedaleko portowej miejscowości Poti, która według niego miała być świetnym miejscem do łapania stopa w stronę Tbilisi. Nie minęło 10 minut jak zatrzymała się dwójka Gruzinów i powiedzieli, że jadą na chwilkę do Poti, a zaraz późnej do Tbilisi i mogą nas zabrać. Zgodziliśmy się bez zastanowienia. Dzięki tej podwózce zauważyliśmy, dlaczego nikt nie używa nawigacji samochodowej. Gruzini zgodnie ze starym porzekadłem uważają, że najlepszym przewodnikiem jest koniec własnego języka i dlatego potrafią zatrzymać się na środku drogi by zapytać o kierunek. Drugą istotną sprawą w ruchu drogowym, o której nie wspomnieliśmy jest to, iż mimo, że ruch jest tu prawostronny to na drodze spotkać można tyle samo samochodów z kierownicą z lewej strony, co z prawej. Nie przeszkadza to nikomu, a sami kierowcy twierdzą, że nie jest to żadne utrudnienie. Droga zleciała dość szybko, mieliśmy jedną, lekką kolizję, co przy wyprzedzaniu już nie na trzeciego, a na czwartego nie jest złym wynikiem. Po dojechaniu na miejsce nasz kierowca miał małe problemy ze znalezieniem miejscówki, w której mieliśmy zapewniony nocleg, dlatego postanowił się skonsultować ze swoim kolegą. Gdy ten wsiadł do samochodu, przywitał i przedstawił się po polsku kopary nam opadły. Następnie przeprosił, że więcej polskich zwrotów nie pamięta i przeszliśmy na angielski, który znał zdecydowanie lepiej od nas. Miał na imię George, wytłumaczył naszemu kierowcy drogę, a sam zostawił nam swój nr tel i zaproponował nam spotkanie następnego dnia oraz mały city tour. Gdy nasz kierowca dowiedział się, że George chce nam pokazać miasto następnego dnia, postanowił przebić go i zrobić to już dziś :-) Mimo, że dochodziła godzina 21 śmigaliśmy sobie zabytkowymi ulicami Tbilisi, między 7-mio, 13-to i 17-to wiecznymi budynkami, a w międzyczasie Klaudia otrzymała piękną różę, od Nikolaja (naszego kierowcy). Zwieńczeniem dnia był wspólny wjazd kolejką na pobliskie wzgórze, z którego widać było całe, rozświetlone Tbilisi.Po nocnym zwiedzaniu miasta, Nikolaj znalazł nasze zakwaterowanie. Mieliśmy w tym roku wiele szczęścia, bo International Travel House organizowany w tym roku w Tbilisi gościł wieku Polaków, w tym również nas :-)  Mieliśmy okazję poznać wieku ciekawych ludzi, wymienić się doświadczeniami i pogadać o zwykłych pierdołach. Zaprzyjaźniliśmy się z bardzo miłą parą - Agatą i Wojtkiem, z którymi postanowiliśmy udać się następnego dnia na wspólne zwiedzanie miasta.

W nocy było trochę ciasno, a w naszym pokoju pewien Serb chrapał tak głośno, że myślałem o zabiciu go gołymi rękoma. Mimo to, nie było tragedii i w miarę możliwości się wyspaliśmy. Z samego rana ruszyliśmy marszrutką, czyli naszą okejką do pobliskiej miejscowości, której nazwy nawet nie będę próbował przytoczyć. W każdym razie największą atrakcją tego miejsca jest znajdujący się na wzgórzu monastyr z początków 4 wieku. Chędożąc taksówki, których jest od groma, zdecydowaliśmy że pójdziemy tam pieszo. W informacji dowiedzieliśmy się, że największą przeszkodą będzie przejście przez autostradę :-) To udało się bezproblemowo, chociaż było trochę śmiechu. Jak na Gruzję przystało po drugiej strony drogi nie było żadnej wskazówki jak iść dalej. Zgubiliśmy się, ale było to fajne przeżycie, bo spotkaliśmy żółwie! Prawdziwe i duuuże żółwie, które były nieco zdziwione naszą obecnością. Podrapani i spaleni prażącym słońcem znaleźliśmy w końcu właściwą trasę.  Widok z góry jak i sam klasztor były warte zachodu, a my bogatsi o nowe doświadczenia. Po powrocie do stolicy zadzwoniliśmy do Georga, który uradowany naszym telefonem znalazł nas w 15 minut. Jako, że znał już kilku Polaków zaproponował nam kąpiel w pobliskim jeziorze, do którego sami z pewnością byśmy nie trafili. Po dotarciu na miejsce woda okazała się wręcz idealna i z największą przyjemnością zanurzyliśmy się w niej. Po zażytej kąpieli nasz nowy przyjaciel zaprosił nas na kolejną supre. Tzn. dla nas kolejną, gdyż Wojtek i Agata nie mieli jeszcze tej przyjemności. Po dotarciu do restauracji okazało się, że motywem imprezy jest spotkanie kolegów z lat młodości, a my mieliśmy być tzw. wisienką na torcie i wszyscy uczestnicy radowali się ogromnie naszą obecnością. Mimo, że jedynie George znał dobrze angielski, to każdy z gości próbował się z nami porozumieć czy to za pomocą rosyjskiego, czy to za pomocą rąk i nóg, lub różnych odgłosów, tak byleby tylko nie prosić Georga o pomoc w tłumaczeniu. Wino lało się strumieniami, a stół mimo, że uginał się od jedzenia, cały czas zastawiany był nowymi daniami. Nie jestem w stanie wyliczyć ile razy wnosiliśmy toast za przyjaźń polsko-gruzińsą, ani też ile w ogóle było toastów, ale w głowie szybko zaszumiało. Nie wiadomo skąd, ale w pewnym momencie w naszej sali pojawiła się rozśpiewana czwórka muzyków z klarnetem, akordeonem i bębenkiem nucąca przepiękne gruzińskie pieśnie, co poderwało do śpiewu również roześmianych członków biesiady. W zamian za ten występ zobowiązani byliśmy zaśpiewać nasz narodowy hymn, co wydaje nam się zrobiliśmy z pełnym profesjonalizmem :) Zabawa trwała długo, ale w pewnym momencie zdecydowaliśmy z Georgiem, że wystarczy picia oraz śpiewania i czas udać się na przejażdżkę po mieście. Z całości wspomnę tylko o tym, że dziewczyny niczym celebrytki wychyliły się przez szyberdach pozdrawiając przechodniów, a wycieczka zakończyła się na najwyższym punkcie w mieście, czyli tarasie widokowym przy antenie radiowej :) 

Kolejnego dnia wino i muzyka dudniły w uszach, a kac nie był litościwy. Dzięki Agacie i Wojtkowi, którzy użyczyli nam odpowiednich płynów szybko wróciliśmy do życia. Niestety nasze drogi musiały się rozejść, gdyż my ruszaliśmy ponownie w góry, tym razem do miejscowości Kazbegi, a oni na pustynie do Dawid Garedża. W wydostaniu się z miasta pomógł nam nie kto inny jak niezawodny George. Dopiero tego dnia dowiedzieliśmy się, że jest właścicielem sieci stacji benzynowych w Tbilisi i na obszarze całej Gruzji... Jak na człowieka z taką odpowiedzialnością, był najbardziej wyluzowanym człowiekiem jakiego można sobie wyobrazić. Podrzucił nas na jedną ze swoich stacji przy wylotówce z miasta, tam polecił swoim pracownikom by pytali klientów, którzy jadą do Kazbegi lub w tamtym kierunku o możliwość zabrania nas ze sobą. Misja zakończyła się małym sukcesem bo dość szybko znalazł się samochód, który jechał niedaleko za miasto, a dla nas była to świetna okazja by znaleźć coś prosto w góry. Nie zdążyliśmy nawet wypakować się z samochodu, a kierowca machnął ręką do przejeżdżającej ciężarówki, która z piskiem opon zatrzymała się na wąskim poboczu. W pośpiechu podziękowaliśmy i przesiedliśmy się do tira, który nie wyglądał jak jeden z amerykańskich filmów. Prowadził do Rosjanin, co było dla nas zaskoczeniem, który jechał do Władykaukazu. Ciężko było się z nim dogadać, bo nie znał innego języka poza rosyjskim i językiem ciała. Nazywał się Aslan i jak dumnie podkreślił jego imię oznacza lew. Z rozmowy wynikło, że 'ja nie rusek, ja osetin', czyli bardziej uważał się za Osetyjczyka niż Rosjanina i za wszelką cenę próbował nas przekonać, że rosyjskie ludy kaukaskie nie są takie złe, jak malują je zachodnie media (chodziło tu głównie o wojny w Gruzji). Koniec końców postawił nam obiad, powiózł do samego Kazbegi i próbował przekonać do porzucenia pracy w Polsce na rzecz Rosji. Na miejscu odczuliśmy, że jest nieco chłodniej niż w pozostałej części kraju. Żeby uniknąć natrętnych taksówkarzy obmyśliliśmy szybki plan: zaopatrzyć się w żarcie i spadać z miasta do oddalanego o około 6km, położonego na wysokości 2170 m.n.p.m. kościoła prawosławnego Cminda Sameba, wokół którego znajdowała się nieoficjalna baza wypadowa dla wspinaczy chcących zdobyć legendarną górę Gruzji - Kazbek. Trasa była bardzo męcząca, ale dzięki częstym postojom daliśmy radę i tuż przed zmrokiem zdołaliśmy rozbić namiot, uzupełnić wodę w źródełku i położyć się spać wycieńczeni całym dniem. Chwilę po zmroku zerwał się silny wiatr i baliśmy się, że porwie nas razem z namiotem, przez co sen był bardzo poprzerywany częstymi pobudkami, jednak korzystaliśmy ile mogliśmy, gdyż rano czekało nas zmierzenie się z Kazbekiem :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz