środa, 30 lipca 2014

Mestia



Dwa zwariowane i pijackie dni. Kolejna supra i jeszcze więcej przygód.

Po przyjeździe znaleźliśmy zakwaterowanie, ponieważ pogoda nie sprzyjała na nocleg w namiocie. Dogadaliśmy się z gospodarzami o 5 łóżek dla naszych towarzyszy z polski i spanie na podłodze dla nas za mniejsze pieniążki.
Po lekkim ogarnięciu ruzyliśmy na miasto, gdzie w tradycyjnej gruzińskiej restauracji zrobiliśmy suprę. Wraz z Mateuszem mieliśmy okazję spróbować kolejnych gruzińskich przysmaków. Zachwyciły nas ich słynne pierożki z mięsem i rosołem w środku. Na początek trzeba przegryźć ciasto, poczekać aż ostygnie i dopiero można jeść.


Po suprze lekko podpici i mega najedzeni postanowiliśmy iść szukać przygód na miasto. ADVENTURES! Kupiliśmy kilka butelek wina i nasza pierwsza przygoda się rozpoczęła. Wpadliśmy na pomysł aby wejść na jedną ze znajdujących się w Mestii wież strażniczych. Po poszukiwaniach znaleźliśmy takową, przy której nikt nie mieszkał, ale niestety nie dało się na nią wejść. Lekko zawiedzeni poszliśmy na plac w centrum Mestii, gdzie znaleźliśmy krzesełka i zaczeliśmy intensywnie spożywać trunki. Wyobraźcie sobie sytuację w Polsce, w której osiem głośnych i dobrze nabzdryngolonych osób wbija się na cudze krzesła, drze japy i łamie jedno z siedzeń. Można się domyślić, że łatwo byśmy się nie wytłumaczyli. Jak natomiast zaregowali na to lokalsi z Mestii, którzy wytoczyli się z pobliskiego sklepu? Dali nam nowe krzesło i poczęstowali arbuzem po czym razem wypiliśmy kilka toastów. Kaumar dżoss (tak się to wymawia), czyli na zdrowie! Najciekawsze było jednak przed nami. Na plac przy centrum wjechało auto z muzyką rozkręconą na maksa. Z jeżdżącego subwoofera wysiadł koleś chudy tak bardzo, że już jego cień wyglądał lepiej, a miejscowi powitali go niczym króla. Nazywał się Lasza, a po krótkiej wymianie zdań okazało się, że całkiem nieźle sobie radzi z angielskim, a mało tego w tym roku żeni się z polką - Agnieszką z Krakowa. Od tego momentu byliśmy dla niego braćmi i siostrą i podczas całego wieczoru powtórzył chyba ze 30 razy, że jeśli ktokolwiek zrobi mi krzywdę wtedy będzie miał doczynienia z nim. Podkręciliśmy go, żeby pomógł nam znaleźć czynną wieże. Zgodził się, ale pod warunkiem, że wypijemy z nim piwo na dachu ów wieży. Jak moglibyśmy odmówić? Zapakowaliśmy się do jego samochodu (tak naprawdę nie jego, tylko pożyczonego od jego kolegi), Lasza zaopatrzył się w niezbędne trunki i ruszyliśmy w najbardziej hardcoreową przejażdzkę w naszym życiu. Lasza nie jechał, on zapierdalał wąskimi uliczkami, gdzie dwa motory miałyby problem się wyminąć. Ludzie uciekali na płoty, chowali się gdzie mogli byleby tylko uniknąć wypadku, a my mieliśmy serce w gardle i przy każdym zakręcie myśleliśmy, że to nasz ostatni w życiu. Gdy dojechaliśmy na miejsce nogi trzęsły się jak galareta, ale adrenalina w nas buzowała. Wejście na dach nie było łatwe, gdyż trzeba było wchodić po stromych drabinach i przez wąskie otwory. Konstrukcja dachu była drewniana, ale Lasza zapewniał, że jest wytrzymała i bezpieczna, mimo że parę minut wcześniej padał deszcz. Na dachu otworzyliśmy piwa i wspólnie rozmawialiśmy o pięknej przyjaźni polsko-gruzińskiej i problemach tego świata. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że Lasza cały czas stał, nawet podczas przechylania kolejnego piwa! Gdy tylko prosiliśmy go żeby usiadł ten robił mały krok do tyłu, żeby jeszcze bardziej nas wystraszyć. Po wielu namowach udało się go nakłonić do zejścia na dół. I tu zaczął się jeszcze większy hardcore, gdyż nie dało mu się wytłumaczyć, że nie powinien prowadzić w takim stanie i uparł się, że jeszcze musi nam coś pokazać ponieważ 'to był dopiero początek'. Pominę teraz cały przebieg tej wyprawy, żeby mieć co opowiedzieć przy spotkaniu przy piwie, ale niektóre rzeczy, które robił za kółkiem byłyby chlubą dla niejednego kaskadera. Po dotarciu do łóżek padliśmy jak zabici.



Kolejny dzień rozpoczęliśmy od śniadania, które przygotowała dla nas właścicielka chaty. By wypocić wczorajszy dzień zaplanowaliśmy lekki trekking w kierunku lodowca. Trasa nie była wymagająca, aczkolwiek bardzo przyjemna i malownicza. Przemarsz w obie strony zajął nam około 3 godziny. 8 km od Mestii zbudowano wyciąg, którym można dostać się na okoliczne wzgórze by podziwiać najwyższe szczyty Kaukazu, zatem to był nasz kolejny przystanek. Po dotarciu na górę zatkało nam dech w piersiach. Widok był NIESAMOWITY i aż ciężki do opisania, a mimo iż niebo było lekko zakryte chmurami, góry przytłaczały swym rozmiarem. Po zjeździe do Mestii udaliśmy się na obiad do pobliskiej knajpy by popróbować nowych potraw. Tym razem nie popełniliśmy wczorajszego błędu i zjedliśmy tylko tyle, aby się najeść. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się knajpa prowadzona przez Polską parę - Wschód Słońca. Zamówiliśmy dzbanek wina i usiedliśmy przed knajpą. Po pewnym czasie podjechał smochód, z którego wysiadł nie kto inny jak Lasza :) Od razu dosiadł się do nas, a miejscowi witali go podobnie jak dzień wcześniej. Tym razem Lasza miał ze sobą gitarę, jednak ciężko było go nakłonić do gry bez wcześniejszego opróżnienia kilku dzbanków wina. Gdy wreszcie chwycił za wiosło jakie było nasze zdziwinie, gdy zaczął grać Pink Floyd - Wish You Were Here, oczywiście dedykowne swej Agnieszce. Wokalnie też radził sobie bardzo dobrze i miło było słuchać. Następne były gruzińskie szlagiery, które poderwały do śpiewu nie jednego Gruzina. Chłopaki z Warszawy podpuścili Laszę, żeby załatwił broń do strzelania. Musielibyście zobaczyć zdziwienie na naszych twarzach, gdy ten całkiem serio podjął się tematu, wyjął telefon i po chwili rozmowy oznajmił, że zaraz będzie. Nie minęło 10 min a pod lokal zajechał wóz, z którego wysiadł koleś o twarzy chędożonego mordercy. Przywitał się z nami i wymienił parę słów z Laszą. Ten ogromnie zmartwiony powiedział, że broń jest ale niestety nie ma amunicji i będzie dopiero jutro, całe szczęście, że jutro wyjeżdżaliśmy. Do końca dnia opróżniliśmy około 11 butelek wina, chłopaki wbili się do okolicznej szkoły, a ja popłynęłam do łóżka sterowana gruzińskim trunkiem, to był piękny dzień.

K.

Georganized


Dzisiejszy wpis zaczniemy od wspomnienia wczorajszego wieczoru. Toma i Akaki - nasi gospodarze, zaprosili nas na tradycyjną, gruzińską kolację, którą nazywają supra. Jest to ważne wydarzenie w życiu Gruzinów, gdyż przy stole spotykają się najlepsi przyjaciele i bliska rodzina. Tym razem, wyjątkowo, spotkaliśmy się jedynie we czwórkę. Spotkanie te rządzi się pewnymi zasadami, które należy przestrzegać. Pierwsza z nich to to, iż jest tzw 'głowa uroczystości' czyli osoba, która odpowiada za porządek przy stole, troszczy się o jedzenie, pierwsza wznosi toast oraz rozpoczyna i kończy uroczystość. Druga ważna rola, którą możemy nazwać 'polewaczem', to osoba która dba o to, aby nawet na chwilę gościom nie brakowało wina. Chłopaki uczciwie podzielili się odpowiedzialnością i mogliśmy rozpocząć kolację. Nasi gospodarze zatroszczyli się o jedzenie, dzięki czemu na stole nie brakowało sera, który wyglądem przypominał nasz twaróg jednak był bardziej sondensowany i bardzo smaczny, do tego swojski chleb i sałatki ze świeżych warzyw. Nim rozpoczeliśmy wcinać wszystko co nam wpadło w oko musieliśmy wypić porcję tradycyjnego, gruzińskiego samogonu zwanego czaczą. Kolorem przypominał absynt przez swą zieloną barwę. Jakby tego było mało musieliśmy wypić go na pusty żołądek i z tradycyjnego naczynka, które wyglądem zbliżone było do szyszki i służyło jedynie do picia czaczy. Sam trunek, mimo swej mocy (75%), smakiem był całkiem znośny i ciężko porównać go do czegokolwiek. Jednak szybko zaczął działać i po chwili było można poczuć intensywne 'ciepło' rozprzestrzeniające się po całym ciele, a następnie zakręciło się w głowie jakbyśmy wyrwali szybki cios z karata ;D Nogi się lekko ugieły, a w głowie zrodziła się jedynie myśl 'o ku...' Na pomoc ruszył tłusty ser i warzywka, które skutecznie zażegnały kryzys. W międzyczasie 'polewacz' przystąpił do dzieła wypełniając szklanki po brzegi wlasnoręcznie przygotowanym winem. W tym momencie rozpoczęła się wlaściwa faza supry czyli toasty. Są one najistotniejszym elementem spotkania, gdyż to wlaśnie one nadają jej podniosły charakter. Pierwszy toast wznosi 'głowa uroczystości' i dedykowany jest on Bogu, któremu dziękuje się za spotkanie, za wszystkie dobre i złe chwile w naszym życiu. Tu należy podkreślić fakt, że Gruzini są bardzo oddani Bogu i swej religii, jednak jak sami twierdzą 'Bóg jest jeden - są tylko różne religie'. Kolejne toasty poświęcone są kolejno głowom kościołów (w ich przypadku Patriarchowi, w naszym przypadku Papieżowi), za pokój na świecie i w naszych sercach, za rodzinę i przyjaciół oraz za zmarłych oddając im szacunek poprzez dobre słowo i wspomnienie. Wszystko wydaje się bardzo proste, jednak w praktyce jeden toast potrafi trwać 20 min i dłużej, a zaraz po nim następuje długa dyskusja, poczas której 'polewacz' ma pełne ręce roboty. Udało nam się uratować polski honor i dotrwaliśmy do końca spotkania, czyt. wyzerowania gąsiorka z winem. Było nam jednak mało i zaczeliśmy opróżniać buteleczkę czaczy, którą otrzymaliśmy od naszych gospodarzy. Jak można się domyślić urobiliśmy się jak bąki, ale wrażenia z supry zostaną niezapomniane. Nad ranem obudził nas kac, który dla mnie osobiście był dużo bardziej znośny niż kac po wódce, czy browarach. Jednak Klaudia wyglądała na zdewastowaną :D Ja pamiętam co najmniej 4 shoty czaczy - Klaudia 2 ;) Jednak największym zdziwieniem okzało się połamane łóżko, którego byliśmy autorami. Jak do tego doszło? Chyba nigdy się nie dowiemy. Obawialiśmy się, że fakt ten wkurzy chłopaków, lecz w momencie gdy powiedzieliśmy o tym Tomie, ten zaczął się śmiać i zapewnił nas, że nic się nie stało, a my sami staliśmy się oficjalnie GEORGANIZED :) Nie pozostało nam nic innego jak odłożyć podróż w góry na kolejny dzień i zostać w Kutaisi, tym bardziej, że Toma zobowiązał się zorganizować nam cały dzień pełen atrakcji :) O tym następnym razem.
M.

Kolejny dzień w Kutaisi i droga do Mestii

Po udanej suprze mieliśmy w planach ruszyć prosto w góry do miejscowości Mestia. Toma namówił nas jednak byśmy zostali jeszcze jeden dzień w Kutaisi, a w zamian za to miał nas zabrać w najciekawsze miejsca położone wokół miasta. Pierwszym przystankiem był park przyrody sataplia, gdzie znajdowały się autentyczne ślady pozostawione przez dinozaury. Kolejnymi przystankami były piękne prawosławne kościółki położone w takich miejscach, że czasami az trudno sobie wyobrazić jak ludzie mogli zbudować tak piękne budowle w litej skale. Ponieważ Gruzini bardzo szanują swoją religię, dlatego wymagali od nas tego samego. Klaudia przed każdym wejściem do kościoła, czy katedry musiała założyć husty zakrywajace nogi i głowę. W jednym z kościołów kapłani byli na tyle rygorystyczni, że nawet ja i Toma musieliśmy założyć husty zakrywajace nasze nogi. Ponieważ była niedziela udało nam się również zobaczyć jak wyglądał ślub, gdyż młode pary bardzo chętnie na tę uroczystość wybierały zabytkowe monastyry. Współczuję pannom młodym, które musiały wytrzymać w sukniach ślubnych i w pełnym makijażu w temperaturze grubo ponad 30 stopni. W drodze powrotnej zajechalismy spróbować miejscowego przysmaku jakim są chachapuri (tak to się chyba pisze), czyli okrągła, płaska bułka zapiekana z serem. Po prostu za je bis te! Nie dość, że kosztowało grosze to w dodatku było tak pyszne i syte, że do późnego wieczora nie czuliśmy głodu. W trakcie naszej krótkiej wyprawy po zabytkach i atrakcjach Kutaisi w glowie Tomy zrodziła się idea, by znaleźć grupę i zorganizować wspólny wyjazd do Mestii, ponieważ strasznie zmartwil się faktem, że chcemy tam jechać stopem. Potrzebowaliśmy zatem pięciu osób, chętnych do drogi. W niedziele wieczorem przylatywal samolot z Warszawy i tam mieliśmy znaleźć potencjalnych towarzyszy. Poszło dość gładko, gdyż spotkaliśmy piecioosobową ekipę z warszawy bardzo chętna na udanie się we wspólna podróż. Na zwieńczenie dnia, po powrocie do hostelu, w całej Gruzji wysiadł prąd, więc nie pozostało nic innego jak posiedzieć wspólnie przy latarkach i przygotować sie na wyprawę do oddalonej ok. 250 km Mestii. Umówiliśmy się, że ruszamy o 8, jednak do 10 nikt poza nami nie zdołał wywlec się z łóżka. Chłopaki z Warszawy okazali się bardzo imprezową ekipą i wyjazd rozpoczęliśmy o symbolicznej flaszki i browarów ;) Sam przejazd nie był specjalnie ekscytujący, aczkolwiek jeśli ktokolwiek narzeka na stan dróg w Polsce, ten powinien zobaczyć jak wyglądają one w Gruzji. Droga krajowa miala tyle dziur, co najlepszy ser szwajcarski, a rozpędzenie auta powyżej 70km było bardzo brawurowe. Równie normalna była obecność zwierząt na drodze, jak krowy, świnie, kaczki, które były niewzruszone mijającymi je samochodami. Gdy skończył się teren równinny naszym oczom ukazał się przepiękny górski krajobraz. Droga do samej Mestii była bardzo kręta, wąska i malownicza. Kilka razy zatrzymywalismy się żeby cyknąć focie, bo grzechem byłoby ominąć te miejsca bez krótkiego postoju. Po ok. 5h dojechaliśmy na miejsce, a sama Mestia leżała w samym sercu Kaukazu otoczona cudownymi szczytami.
M.









niedziela, 27 lipca 2014

Dzien 1

Od czego by tu zacząć? W Katowicach, do których dotarliśmy tirem, nie działo się wiele. Spotkaliśmy miłego starszego ślązaka, który w 15 minut opowiedzial nam swoje historie życia podkreślając siedmiokrotną wizytę w Tunezji :) Za wszelką cene nie chciał żebyśmy 'ciułali' się po mieście i dlatego zaproponował podróż busem do centrum. Jak na typowego ślunzoka zdąrzył w ciagu tych paru chwil pokłócić się ze swym pierunem (czyt. żoną), podsumowując: ,,...dobra dziołcha, ale orientacji w terenie to ona ni ma, a 30 lat tu mieszko''.

Sam lot przebiegł męcząco, 00.30 nie jest dobrą godziną na podróżowanie. Po dotarciu do Kutaisi wszystko wydawało się mega proste. Dostać się do centrum z lotniska i znaleźć nasz hostel. Jednak nasze życie nie mogło być takie łatwe. Nikt w całym mieście nie znał ulicy, na której znajdował się hostel. Zaangażowaliśmy w poszukiwanie miejską policję. Pan władza wykonał chyba z 10 telefonów, obdzwonił wszystkich znajomych, dał nam nawet swój telefon żebyśmy dogadali się z jego przełożonym, który podobnie jak on, ni w ząb nie znał angielskiego. Coraz bardziej realna stawała się myśl, że nasz hostel najprawdopodobniej nie istenieje. W międzyczasie pisaliśmy do ludzi z CS'a (couchsurfing), jednak  żaden couch nie odpowiedział i o 7 rano byliśmy w mega dupie, cali przepoceni i zmęczeni po 'spaniu' może 4h w ciągu ostatnich 24 godzin. Promykiem nadzieii wydawało się odnalezienie informacji turystycznej, która wg mapy znajdowała się tuż obok centrum. Po dotarciu na miesce okazało się, że faktycznie budynek informacji stoi, jednak jest zabity dechami, a w środku nie ma żywej duszy. Tu zrodziła się pierwsza myśl, żeby spadać z Kutaisi i jechać gdziekolwiek. Ok. 10 szczęscie się do nas uśmiechnęło - odezwał się jeden couch, z informacją, że nam pomoże, ale dopiero ok. 12. Co robić w gorącym Kutaisi z wielkimi plecakami?- szwędać się, znaleźć kibelek i coś do jedzenia - dokładnie w tej kolejności :) Udało nam się zahaczyć o miejski targ, na którym można było dostać wszystko, począwszy od żwych zwierzątek, przez przyprawy, po broń :D (oczywiście taką dla dzieci). Pierwsze wrażenie z wycieczki po mieście to takie, że 30% społeczeństwa to taksówkarze, 30% ludzie żyjący z handlu, 30% fryzjerzy, a reszta to klienci :D Na jednej ulicy potrafiły znaleźć się 4 zakłady fryzjerskie, 3 postoje taksówek a między nimi obnośni handlarze. Małe to zaskoczenie, ale ogólnie pozytywne.

O 12 zjawił się couch z informacją, że w końcu nas nie przekima, ale pomoże znaleźć hostel widmo. Z dwojga złego fajnie byłoby znaleźć miejsce, w którym można by się choć na chwile zdrzemnąć. Po którkiej wycieczce udało się znaleźć hostel, który był jak najbardziej prawdziwy, a co więcej przerósł nasze wszelkie oczekiwanie. Pełna kultura i przemili ludzie. Mieliśmy złapać na chwilę oko, ale wyszła z tego dluższa drzemka :)
Nasi gospodarze, z racji tego, że jesteśmy ich pierwszymi gośćmi z Polski obiecali, że nigdy nie zapomnimy naszego pierwszego dnia w Gruzji... :) SUPRA ludzie!!! Wino, czacza, jedzonko i żubrówka :)
 
Klaudia & Mateusz