wtorek, 12 sierpnia 2014

Armenia i powrót do Gruzji

Z samego rana, gdy tylko pożegnaliśmy się z naszym gospodarzem i jego cudownym kotkiem, musieliśmy uzupełnić zapasy jedzenia i ruszyć w dalszą podróż. W pobliskim sklepie kupiliśmy coś a'la słodka bułka, trochę wody, baton na kryzysowe sytuacje dzięki czemu w portfelu zostało nam 2 lari czyli mniej więcej 3,50 zł. Doskonale przygotowani chcieliśmy uderzyć w jedno z najważniejszych miejsc na naszej mapie podróży jakim było Dawid Gareja, czyli kompleks klasztornych wykuty w skale. Problemem było jednak to, że znajdował się na samej pustyni i nie prowadziła do niego żadna utwardzona droga. W travel housie słyszeliśmy o ludziach, którzy próbowali tam dotrzeć przed nami autostopem i którym ta sztuka się nie udała. Jak łatwo się domyślić, chcieliśmy być tymi, którzy tą złą passę przerwą. Ustawiliśmy się w dobrym punkcie przy drodze i zaczęliśmy łapać. Ruch był delikatnie mówiąc średni. Często mijały nas taksówki, które na nasz widok od razu się zatrzymywały, a kierowcy twierdzili, że bez ich pomocy na pewno tam nie dojedziemy. Za kurs w dwie strony życzyli sobie bagatela 40 lari, a ci bardziej wytrwali, którzy nie reagowali na 'sorry, no money' schodzili do 30. Żadna to była dla nas promocja mając zaledwie 2 lari w kieszeni. Minuty leciały, w końcu i godziny a oprócz taksówek mijały nas busy pełne turystów, traktory i chłopi nas osiołkach. Jedyną okazją był dla nas kierowca, który jechał około 3km od naszego celu. Klaudia chciała wykorzystać tę sytuację, jednak mi coś podpowiedziało, że 3km na pustyni, w pełnym słońcu, przy temperaturze ok. 35 - 40 stopni, z wielkimi plecakami i bez gwarancji powrotu mogło by się dla nas źle skończyć. Około godziny 11 podjęliśmy ciężką decyzję o tym, że się poddajemy, jednocześnie stwierdziliśmy, że nasze szczęście w Gruzji się z wyczerpało i czas ruszyć do Armenii. Na trasie do stolicy szybko zlapalismy transport, a stamtąd do miejscowości Marneuli, która leżała na trasie do granicy. W samym centrum znajdował się market, w którym można płacić kartą (jupi!), a nad nim kawiarnia, w której można było naładować telefony. Napisaliśmy do chłopaka z csa, że najprawdopodobniej jutro będziemy w stolicy i czy będzie nas w stanie przygarnąć. Następnie zwarci i gotowi ruszyliśmy w stronę wylotówki. Na miejscu nie czekalismy długo, w wręcz zdarzyła się sytuacja, że gdy ja rozmawiałem z jednym kierowcą, za nim zatrzymał sie drugi, mogliśmy zatem sami wybrać sobie transport :) Wsiedlismy do dwójki uśmiechniętych od ucha do ucha Ormian, którzy od razu wzbudzili nasze zaufanie. Nie uzgodnilismy dokladnie gdzie nas wysadzą, jednak nie było to bardzo istotne gdyż rozmowa bardzo się kleiła. Jeden z panów okazał się historykiem, a drugi inżynierem budowy. Cóż za przypadek, prawda? ;) Przejście przez granice było bezproblemowe, a po jej przekroczeniu zaproszono nas na kawę. W trakcie dalszej podróży nasi rozmówcy ulozyli nam dziesiątki tras i wskazali jeszcze więcej miejsc, w które powinniśmy pojechać. Przyznamy się szczerze, że mieliśmy już dość łażenia po kolejnych zabytkach i chcieliśmy najprościej w świecie zrelaksować się. Z tego powodu chcieliśmy się wybrać nad największe jezioro Armenii - Sewan. Niestety nasz kierowca nie jechał w tę stronę, natomiast namawiał nas byśmy zostali w miejscowości Alaverdi, w której okolicach znajdowały się dwa zabytki UNESCO co, jak wspomniałem wcześniej, jakoś nas nie przekonywało, tym bardziej że sama miejscowość nie była zbyt atrakcyjna, a wyglądała raczej jak opuszczona dzielnica przemysłowa. Jak się okazało nasz kierowca jechał prosto do Erywań, czyli stolicy Armenii. Co prawda mieliśmy tam zajechać nieco później, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, więc za nasz pierwszy przystanek obraliśmy stolicę. Po drodze zgarneslismy jeszcze córkę kierowcy, która zdecydowanie lepiej mówiła po angielsku i mało tego, była na projekcie szkolnym w Polsce. Droga mijała jeszcze ciekawiej i nim się zorientowaliśmy byliśmy już przed Erywniem. W międzyczasie skontaktowaliśmy się z naszym hostem, który zgodził się nas przenocować już dziś. Erywań jest ogromnym miastem i z całej populacji Ormian większość z nich mieszka w stolicy. Wysiadliśmy w samym centrum, gdyż uznaliśmy, że stąd będzie najłatwiej dostać się do mieszkania Artura (naszego hosta). Ogromnym plusem tego miasta jest fakt, że niemal całe jest w zasięgu bezpłatnego internetu. Nie mieliśmy karty sim działającej w Armenii dlatego internet był jedyną nadzieją na kontakt z Arturem. Dostaliśmy adres jednak mieliśmy mało czasu na dotarcie na miejsce, ponieważ Artur gdzieś wychodził. Zdążyliśmy wymienić kasę na dramy (1zł to ok. 130 dram), a ponieważ było późno i ciemno jedyną nadzieją była taksówka. Wbrew pozorom nie była taka droga bo zapłaciliśmy 700 dram czyli lekko ponad 5zł. Kierowca zawiózł nas pod wskazany adres, a Artura nie było. Chodziliśmy z miejsca w miejsce ale to nic nie dało. Zdecydowaliśmy zadzwonić z polskiego nr ale to nic nie dało, bo Artur twierdził, że czeka na nas pod wskazanym adresem. Klaudia wysłała mu zdjęcie na fb, z charakterystycznym miejscem, w którym się znajdowalismy. Po chwili zjawił się Artur nieco wkurzony faktem, że wysiedlismy w zlym miejscu. Zaprowadził nas do mieszkania, przy którym jak wół widniał numer 21, a nie 11 przy którym kazał nam wysiąść. Nie chcieliśmy się już o ten fakt kłócić, tylko pokornie wjechslismy na ósme piętro, gdzie mogliśmy spokojnie usiąść i odetchnąć od miejskiego szumu. Artur zaparzył nam herbatę i wyszedł. Skorzystaliśmy z łazienki i położyliśmy się spać. Nie pamiętam o której wrócił.
M.
Rano wysłałam Mateusza po śniadanie, z prośbą aby zdał sie na swój gust. Wrócił z reklamówka zakupów, a mina Artura gdy zobaczył kupione jajka nie mówiła nic dobrego. Ze złością w głosie, gdy poprosiliśmy o patelnie oznajmił, że jest weganem i nie pozwala swoim gością spożywać innych potraw, ale dla nas zrobi wyjatek. ,,Gdybyscie kupili mięso, nie pozwolilbym wam tu zostać.''
Trochę zdezorientowani usmażyliśmy jajecznicę i pokornie zjedliśmy, a rozmowa juz się nie kleiła. No nic, zostało nam wziąć kilka potrzebnych rzeczy i ruszyć na zwiedzanie Erywania. Co tu dużo mówić, jak to stolica, duże miasto i tłoczne, w upalny dzień nie do zniesienia.
Poznaliśmy tu Monikę z Polski, która oprowadziła nas po starym mieście i wieczorem zaprosiła na grilla do swojego znajomego Ormianina.  Mieliśmy okazję skosztować domowej kuchni, poznać lokalne zwyczaje i spróbować ormianskiego piwa, które niestety wysiada przy polskim :-)
Zostaliśmy w stolicy Armeni dwa dni i postawiliśmy na odpoczynek, opuszczając zwiedzanie kolejnych zabytków.
Rano musieliśmy wstać bardzo wcześnie ponieważ Artur ruszał na wycieczkę w góry, a my mieliśmy zaplanowane dostać się nad armeńskie 'morze' jakim jest jezioro Sewan. Tym razem Artur znowu pomylił numerki wskazując nam byśmy wsiedli w autobus nr 101. Po 20 minutach czekania okazało się, że takiego w ogóle nie ma... Na szczęście dzień wcześniej Monika podpowiedziała nam, że możemy wydostać się z miasta busem nr 259, który kursował regularnie. Na wylotówce poszło już gładko. Czekaliśmy może 5 minut, a zatrzymał się kierowca, który jechał prosto nad jezioro. Po drodze dowiedzieliśmy się, że uwielbia Polskę, a jego 'fejwrit futbolist eta Boniek' :-)
Sewan przywitał nas piękną, słoneczną pogodą i aż żal było nie wskoczyć prosto do wody. Zostawiliśmy plecaki na dzikiej plaży i rozkoszowaliśmy się orzeźwiającą wodą. Ucieliśmy sobie krótką drzemkę po wyjściu z jeziora, co wystarczyło bym poparzyła sobie brzuch, a przez te kontuzję cierpiałam kolejne 5 dni. Znaleźliśmy inną dziką plażę, która bardziej nadawała się na rozbicie namiotu, zdala od drogi i niecodzienne bliżej miasta. Zagadał nas siedzący niedaleko Ormian, który słysząc nasz język również zaczął mówić po polsku. Opowiedział nam historię swojego życia, o tym jak mieszkał w Polsce i Holandii, jak deportowano go do Armenii, jak grypsował w polskim więzieniu, o tym że muzułmanie to frajerzy i wiele innych. Zaprowadził Mateusza do sklepu, a trwało to tak długo, że zaczęłam się lekko martwić. Mateusz wrócił jednak cały i zdrowy z torbą zakupów. Zjedliśmy kolację w towarzystwie mew oraz pasących się nieopodal krów i położyliśmy się spać wycieńczeni armeńskim słońcem.
Rano obudziły nas fale uderzające on brzeg i krzyki mew, rozentuzjamowane obecnością rybaków. Wstaliśmy lekko niewyspani i nie pozostało nic innego jak ruszyć w drogę. Nasi poprzedni kierowcy opowiadali o miastach, które powinniśmy koniecznie zobaczyć, jednak po przybyciu w kolejne miejsca nie widzieliśmy sensu tam zostawać, gdyż te atrakcje nie były dla nas wystarczająco zachęcające i ruszaliśmy w dalszą drogę. Nim się obróciliśmy byliśmy już na granicy z Gruzją. Tak więc Armenia była dla nas bardziej momentem na odpoczynek od trudów podróży, niż na konkretne zwiedzanie.
Będąc jednak na południu Gruzji nie mogliśmy odpuścić atrakcji jaką jest miejscowość Vardzia, czyli miasto wykute w skale. Udało nam się tam dostać dzięki uprzejmości dwójki Gruzinów, którzy specjalnie zboczyli z trasy i nadrobili ponad 30 km żebyśmy dotarli bezpiecznie na miejsce. Vardzia była niesamowitym przeżyciem i była warta zachodu. Problemem był jednak powrót na główną trasę, gdyż ruch był bliski zeru, a gdy już coś jechało był to najczęściej bus pełny turystów. Lekko zrezygnowani, gdy myśleliśmy już o miejscu na rozbicie namiotu, zostaliśmy zaczepieni przez kierowcę osobówki, który widząc nasze plecaki rozpoznał, że chcemy się wyrwać z tej miejscowości, tym bardziej, że zaczynało grzmieć. Mimo, iż w środku było tylko jedno miejsce pozwolił mi usiąść Mateuszowi na kolana, wrzucić plecaki do bagażnika i dojechać do skrzyżowania z główną trasą. Robiło się coraz później, a my chcieliśmy się jeszcze dostać do oddalonego o ok. 100km Borjomi, słynącego ze źródeł termalnych i parku narodowego. Nie zdążyliśmy nawet wystawić kciuka, a na wąskim poboczu zatrzymał się kierowca tira, który zamaszystym ruchem ręki dał znać byśmy wsiadali. Mieliśmy dużo szczęścia, gdyż jechał on przez Tbilisi do Batumi, czyli idealnie dla nas. Podróż zleciła szybko i po około 2 godzinach byliśmy na miejscu i mimo, że dochodziła 22 informacja turystyczna była wciąż czynna. Dzięki pracującemu tam Arturowi (przypadek?) znaleźliśmy nocleg i zaplanowaliśmy na rano spacer po parku narodowym.
Herbatka bardzo mocna u Artura w mieszkaniu
Powyżej dziwne rzeźby Erewanu
Widok na Erewan
Nawet w ormiańskim sklepie polskie produkty
Dość puste metro stolicy Armenii
Sevan


Vardzia
4 osoby z tyłu? Nie problem, o ile sabaka nie wasz :)

wtorek, 5 sierpnia 2014

hard times, good times



Dzisiejszy wpis będzie nieco inny, bo początkowo chcieliśmy napisać o tym jak wspaniale było dotrzeć do przełęczy przed górą Kazbek, z której widok był fenomenalny (zresztą Klaudia już wystawiła zdjęcia z tego wydarzenia), czy o tym jak dobrze było zapomnieć o trudach podróżowania i wraz z Polakami z Travel House w Tbilisi przygotować wspólnie kopytka dla gości z reszty świata. Dziś naszła mnie myśl o tym, jak zbalansowane jest szczęście w podróżowaniu na stopa. 



Do rzeczy. W przewodniku dla turystów wyczytalismy, że kto nie zna regionu Kachetia w Gruzji, ten tak na prawdę nie zna tego kraju. Oczywiście postanowiliśmy to sprawdzić na własnej skórze. Z Tbilisi postanowiliśmy wziąć marszrutkę do miejscowości Sagarejo (30km na wschód od Tbilisi), za którą wyszło nam ok 6zł za dwie osoby, czyli cena godna polecenia. Stamtąd już tylko mieliśmy się poruszać stopem. Kierowca wysadzić nas w centrum, więc z wielkimi plecakami w upale 35+ stopni maszerowalismy w strony trasy. I tu szło wręcz rewelacyjnie. Po może 3-4 minutach zatrzymuje się pan, który mówi że jedzie tylko kawałek sale może nas podrzucić - dla nas spoko. Okazało się jednak, że albo się nie zrozumieliśmy, albo pan wykazał się wielkim sercem i podrzucił nas do skrzyżowania z trasą do miejscowości Signagi, które słynie z przepięknej panoramy na całą Kachetia i z ciekawej architektury. Tu poszło jeszcze lepiej, bo ledwo zdążyliśmy się rozstawić, a zatrzymał się kolejny samochód chętny nas zabrać. Dołączyła się do nas jeszcze pewna Francuska, która czekała na pobliskim przystanku na jakiś publiczny transport. I tak wesołą gromadką dotarliśmy do celu. Po drodze kierowca polecił nam jeszcze knajpę, w której serwują najlepsze wina w mieście. Zebraliśmy plecaki, podziękowaliśmy, pożegnaliśmy Francuskę i udaliśmy się do informacji turystycznej dowiedzieć się o atrakcjach. Tam pozwolono nam zostawić duże plecaki, pokazano mapę i zadowoleni poszliśmy zwiedzać miasto. Architektura była rzeczywiście ciekawa bo miejscowość w ogóle nie przypominała tego, co widzieliśmy do tej pory w Gruzji. Tak jakby mieszanka Chorwacji i Szwajcarii z gruzińskim akcentem. Udaliśmy się na zabytkowe mury obronne i basta , z której było widać cały krajobraz Kachetii, jej pola winogron i oczywiście Kaukaz w oddali. Zrobiliśmy parę zdjęć, powygłupialiśmy się i mieliśmy zamiar wracać zobaczyć jeszcze inne atrakcje. I tu stało się coś co złamało nasze serca. Z pobliskich krzaków dochodził do nas dziwny dźwięk, a gdy podeszliśmy bliżej okazało się, że to mały, porzucony szczeniaczek, który tak okrutnie skomlał. Klaudia bez zastanowienia wzięła go na kolana, nalała w garstkę wody a mały bombel wypił ją w pośpiechu. Dzialaliśmy pod wpływem emocji dlatego trudno nazwać nasze działania racjonalnymi, ale gdy Klaudia tuliła pieska ja próbowałem przebić się przez krzaki i ogrodzenia w nadzieii, że może znajdę miejsce, z którego mógł spaść piesek, albo znaleźć gospodarstwo, z którego mógł pochodzić mały słodziak. Niestety na marne. W pobliżu nie było nic, co mogło przypominać jego dom. Gdyby to była Europa, albo miejsce z którego byśmy mogli wrócić bez kupowania wiz na pewno zabralibyśmy psiaka i od razu wrócili do Polski, bez względu na dalsze plany podróży. Sprawdziliśmy w pośpiechu jakie dokumenty byłyby ewentualnie potrzebne aby przetransportować go legalnie, ale cała ta papierkowa robota zajęłaby z 2-3 tygodnie, których nie mieliśmy. Czas działał na naszą niekorzyść, było grubo po 16, a tylko do 17 mogliśmy odebrać plecaki. Z ogromnym bólem i łzami w oczach jedyne co mogliśmy zrobić to dać pieskowi trochę wody i odstawić go w bezpieczne miejsce, zdala od drogi. W informacji zapytaliśmy jeszcze czy jest w okolicy schronisko albo jakaś organizacja, która zajęłaby się losem nasze małego przyjaciela, który tak płakał po naszym odejściu, że momentami musiałem brać Klaudia za rękę i ją ciągnąć. Schroniska nie było, a jakiekolwiek organizacje funkcjonują tylko w wielkich miastach. Jeszcze bardziej podłamani wyszliśmy z informacji jakby uleciało z nas powietrze. Postanowiliśmy utopić smutki w  kieliszku wina i udaliśmy się do wskazane poprzednio winiarni. Na miejscu otrzymaliśmy kieliszki pysznego, białego wina, które było dla nas jedyną pociechą. Następnie zamówiliśmy kolejne,  tym razem Klaudia wybrała czerwone a ja dodatkowo małą przekąskę. Po degustacji poprosiliśmy o rachunek i gdy zobaczyliśmy sumę od razu zapomnieliśmy o pysznym smaku tego wina. Cena była tak ogromna, że musieliśmy wydać 90% naszych oszczędności i ledwo zamieściliśmy się w kwocie, bez konieczności biegania do bankomatu. Podwójnie podłamani, wybici z rytmu z mocną obsówą czasową ruszyliśmy w kierunku wyjścia z miasta. Robiło się coraz później i realna stawała się wizja spania gdzieś przy drodze. Problem był tylko taki, że trasa z miasta prowadziła po zboczu wzgórza tak, że po lewej było wzniesienie a po prawej przepaść. Idąc ciągle w dół szukaliśmy chociażby kawałka równego terenu, co spaliło na panewce. W pewnym momencie kończył się asfalt i trasa zmieniła się na szutrową więc dodatkowo zakurzyliśmy się cali. By tego było mało ruch na trasie był zerowy, a jak już coś jechało to w przeciwnym kierunku. Przeszliśmy chyba że 3-4km a trasy nie było końca. Klaudia zarządziła przerwę na zmianę ciuchów i wtem dobiegł błogi dźwięk nadjeżdżającego samochodu - nasza ostatnia nadzieja. W pośpiechu wystawiłem rękę, a jadąca z naprzeciwka para zatrzymała się chyba z litości widząc nasze miny. Łamanym polsko - angielsko - ruskim dogadalismy się, że zabiorą nas do większej miejscowości przez którą leci trasa krajowa.



Gdy dojechaliśmy na miejsce było już niemal całkowicie ciemno, a my byliśmy w środku miasta bez możliwości rozbicia się na dziko. Bez zastanowienia, mając równowartość 10zł w kieszeni ruszyliśmy w kierunku wylotowki ciągle trzymając kciuka w górze - tak na wszelki wypadek. Miejscowi patrzyli na nas jak na kosmitów i ciężko im się dziwić bo my sami nie spodziewalibyśmy się nas w takim miejscu, o takiej porze. Tuż za miastem, gdy już rozgladalismy się za miejscem do rozbicie zatrzymał się samochód z piskiem opon i na wstecznym podjechał do nas. Pan zaproponował podwózkę, a że nie mieliśmy już nic do stracenia zgodziliśmy się. Podwiózl nas dokładnie tam gdzie chcieliśmy dotrzeć rano - do Sagarejo, tam skądś zaczęliśmy dzisiejszą podróż. Na miejscu zobaczyliśmy, że nie mam nic do jedzenia a wody wystarczy może na dzisiejszy wieczór - ogólnie sytuacja beznadziejna. By skończyć już ten dzień chcieliśmy jak najszybciej rozbić się gdzieś na dziko i obudzić rano. Weszliśmy w jakąś polną drogę i błądząc w ciemności znaleźliśmy miejsce, które wydawało się być wystarczająco dobre aby przeżyć tę noc. Niestety niestety zdążyliśmy nawet rozpakować namiotu, a z pobliskiego gospodarstwa zacząłem ujadać pies. To było niczym cios krytyczny, psycha była na skraju załamania i gdy już myśleliśmy tylko o tym jak jutro przetranportujemy się do Polski z ciemności dobiegł głos. Gdy podeszliśmy bliżej naszym oczom ukazał się starszy pan, nizutki, pewnie już po 70tce. Mówiliśmy do niego tylko po polsku pokazując jedynie rękoma, że szukamy miejsca do spania. Ten się uśmiechnął i otworzył bramkę do swego gospodarstwa, wskazał miejsce pod jabłonii sprzątnął śmieci ze stołu, który stał obok. Gdy w pośpiechu zaczęliśmy się rozbijać, staruszek zapytał nas "kuszat?" i rękoma wykonał gest jakby jadł z miski. Domysliliśmy się, że chce nas poczestować jedzeniem, ale mimo, że w brzuchu zaburczało i nie chcąc nadużywać gościnności - odmówiliśmy. Dziadek zniknął, a my dokonczyliśmy rozstawianie. Po chwili wrócił a w rękach niósł miskę z ziemniakami w sosie, chleb i pomidory. Na chwilę znowu zniknął a tym razem przyniósł trzy szklanki i wielką butle wina. Ciężko opisać słowami to, co się stało. Obcy człowiek, któremu jacyś bezdomni grasują po polu ugaszcza ich, daje nocleg i jedzenie, częstuje winem i próbuje nawiązać kontakt, mimo że nie zna języka. 



Ten dzień przypomniał nam, że po każdej burzy wychodzi słońce i był ważną lekcją, z której wynika, iż podróżowanie to wiele przyjemności jak i trudów oraz walki z samym sobą. 



Rano, gdy pierwsze promienie słońca zaczęły gotować nas w namiocie, pod tropik zawitał nasz budzik - kotek właściciela, który był nadwyraz chętny do zabawy :-) 

niedziela, 3 sierpnia 2014

Tbilisi, Kazbegi

Tyle się działo przez ostatnich kilka dni, że nie wiemy od czego zacząć i przepraszamy za nieregularne wpisy, jednak przy trybie życia jakie musimy prowadzić w obecnym czasie bardzo trudno jest wydzierżawić sobie chociażby pół godziny na pisanie :)


Z Mestii powrót był szybszy niż dojazd. W drodze powrotnej chłopaki z Warszawy wyczytali w przewodniku o słynnych gorących źródłach, które miały znajdować się po drodze naszej podróży. U celu dość rozbawieni i zarazem rozczarowani, znaleźliśmy stary ''kaloryfer'', z którego tryskała gorąca woda :-) Ot, słynne, gorące źródła! Toma wysadził nas niedaleko portowej miejscowości Poti, która według niego miała być świetnym miejscem do łapania stopa w stronę Tbilisi. Nie minęło 10 minut jak zatrzymała się dwójka Gruzinów i powiedzieli, że jadą na chwilkę do Poti, a zaraz późnej do Tbilisi i mogą nas zabrać. Zgodziliśmy się bez zastanowienia. Dzięki tej podwózce zauważyliśmy, dlaczego nikt nie używa nawigacji samochodowej. Gruzini zgodnie ze starym porzekadłem uważają, że najlepszym przewodnikiem jest koniec własnego języka i dlatego potrafią zatrzymać się na środku drogi by zapytać o kierunek. Drugą istotną sprawą w ruchu drogowym, o której nie wspomnieliśmy jest to, iż mimo, że ruch jest tu prawostronny to na drodze spotkać można tyle samo samochodów z kierownicą z lewej strony, co z prawej. Nie przeszkadza to nikomu, a sami kierowcy twierdzą, że nie jest to żadne utrudnienie. Droga zleciała dość szybko, mieliśmy jedną, lekką kolizję, co przy wyprzedzaniu już nie na trzeciego, a na czwartego nie jest złym wynikiem. Po dojechaniu na miejsce nasz kierowca miał małe problemy ze znalezieniem miejscówki, w której mieliśmy zapewniony nocleg, dlatego postanowił się skonsultować ze swoim kolegą. Gdy ten wsiadł do samochodu, przywitał i przedstawił się po polsku kopary nam opadły. Następnie przeprosił, że więcej polskich zwrotów nie pamięta i przeszliśmy na angielski, który znał zdecydowanie lepiej od nas. Miał na imię George, wytłumaczył naszemu kierowcy drogę, a sam zostawił nam swój nr tel i zaproponował nam spotkanie następnego dnia oraz mały city tour. Gdy nasz kierowca dowiedział się, że George chce nam pokazać miasto następnego dnia, postanowił przebić go i zrobić to już dziś :-) Mimo, że dochodziła godzina 21 śmigaliśmy sobie zabytkowymi ulicami Tbilisi, między 7-mio, 13-to i 17-to wiecznymi budynkami, a w międzyczasie Klaudia otrzymała piękną różę, od Nikolaja (naszego kierowcy). Zwieńczeniem dnia był wspólny wjazd kolejką na pobliskie wzgórze, z którego widać było całe, rozświetlone Tbilisi.Po nocnym zwiedzaniu miasta, Nikolaj znalazł nasze zakwaterowanie. Mieliśmy w tym roku wiele szczęścia, bo International Travel House organizowany w tym roku w Tbilisi gościł wieku Polaków, w tym również nas :-)  Mieliśmy okazję poznać wieku ciekawych ludzi, wymienić się doświadczeniami i pogadać o zwykłych pierdołach. Zaprzyjaźniliśmy się z bardzo miłą parą - Agatą i Wojtkiem, z którymi postanowiliśmy udać się następnego dnia na wspólne zwiedzanie miasta.

W nocy było trochę ciasno, a w naszym pokoju pewien Serb chrapał tak głośno, że myślałem o zabiciu go gołymi rękoma. Mimo to, nie było tragedii i w miarę możliwości się wyspaliśmy. Z samego rana ruszyliśmy marszrutką, czyli naszą okejką do pobliskiej miejscowości, której nazwy nawet nie będę próbował przytoczyć. W każdym razie największą atrakcją tego miejsca jest znajdujący się na wzgórzu monastyr z początków 4 wieku. Chędożąc taksówki, których jest od groma, zdecydowaliśmy że pójdziemy tam pieszo. W informacji dowiedzieliśmy się, że największą przeszkodą będzie przejście przez autostradę :-) To udało się bezproblemowo, chociaż było trochę śmiechu. Jak na Gruzję przystało po drugiej strony drogi nie było żadnej wskazówki jak iść dalej. Zgubiliśmy się, ale było to fajne przeżycie, bo spotkaliśmy żółwie! Prawdziwe i duuuże żółwie, które były nieco zdziwione naszą obecnością. Podrapani i spaleni prażącym słońcem znaleźliśmy w końcu właściwą trasę.  Widok z góry jak i sam klasztor były warte zachodu, a my bogatsi o nowe doświadczenia. Po powrocie do stolicy zadzwoniliśmy do Georga, który uradowany naszym telefonem znalazł nas w 15 minut. Jako, że znał już kilku Polaków zaproponował nam kąpiel w pobliskim jeziorze, do którego sami z pewnością byśmy nie trafili. Po dotarciu na miejsce woda okazała się wręcz idealna i z największą przyjemnością zanurzyliśmy się w niej. Po zażytej kąpieli nasz nowy przyjaciel zaprosił nas na kolejną supre. Tzn. dla nas kolejną, gdyż Wojtek i Agata nie mieli jeszcze tej przyjemności. Po dotarciu do restauracji okazało się, że motywem imprezy jest spotkanie kolegów z lat młodości, a my mieliśmy być tzw. wisienką na torcie i wszyscy uczestnicy radowali się ogromnie naszą obecnością. Mimo, że jedynie George znał dobrze angielski, to każdy z gości próbował się z nami porozumieć czy to za pomocą rosyjskiego, czy to za pomocą rąk i nóg, lub różnych odgłosów, tak byleby tylko nie prosić Georga o pomoc w tłumaczeniu. Wino lało się strumieniami, a stół mimo, że uginał się od jedzenia, cały czas zastawiany był nowymi daniami. Nie jestem w stanie wyliczyć ile razy wnosiliśmy toast za przyjaźń polsko-gruzińsą, ani też ile w ogóle było toastów, ale w głowie szybko zaszumiało. Nie wiadomo skąd, ale w pewnym momencie w naszej sali pojawiła się rozśpiewana czwórka muzyków z klarnetem, akordeonem i bębenkiem nucąca przepiękne gruzińskie pieśnie, co poderwało do śpiewu również roześmianych członków biesiady. W zamian za ten występ zobowiązani byliśmy zaśpiewać nasz narodowy hymn, co wydaje nam się zrobiliśmy z pełnym profesjonalizmem :) Zabawa trwała długo, ale w pewnym momencie zdecydowaliśmy z Georgiem, że wystarczy picia oraz śpiewania i czas udać się na przejażdżkę po mieście. Z całości wspomnę tylko o tym, że dziewczyny niczym celebrytki wychyliły się przez szyberdach pozdrawiając przechodniów, a wycieczka zakończyła się na najwyższym punkcie w mieście, czyli tarasie widokowym przy antenie radiowej :) 

Kolejnego dnia wino i muzyka dudniły w uszach, a kac nie był litościwy. Dzięki Agacie i Wojtkowi, którzy użyczyli nam odpowiednich płynów szybko wróciliśmy do życia. Niestety nasze drogi musiały się rozejść, gdyż my ruszaliśmy ponownie w góry, tym razem do miejscowości Kazbegi, a oni na pustynie do Dawid Garedża. W wydostaniu się z miasta pomógł nam nie kto inny jak niezawodny George. Dopiero tego dnia dowiedzieliśmy się, że jest właścicielem sieci stacji benzynowych w Tbilisi i na obszarze całej Gruzji... Jak na człowieka z taką odpowiedzialnością, był najbardziej wyluzowanym człowiekiem jakiego można sobie wyobrazić. Podrzucił nas na jedną ze swoich stacji przy wylotówce z miasta, tam polecił swoim pracownikom by pytali klientów, którzy jadą do Kazbegi lub w tamtym kierunku o możliwość zabrania nas ze sobą. Misja zakończyła się małym sukcesem bo dość szybko znalazł się samochód, który jechał niedaleko za miasto, a dla nas była to świetna okazja by znaleźć coś prosto w góry. Nie zdążyliśmy nawet wypakować się z samochodu, a kierowca machnął ręką do przejeżdżającej ciężarówki, która z piskiem opon zatrzymała się na wąskim poboczu. W pośpiechu podziękowaliśmy i przesiedliśmy się do tira, który nie wyglądał jak jeden z amerykańskich filmów. Prowadził do Rosjanin, co było dla nas zaskoczeniem, który jechał do Władykaukazu. Ciężko było się z nim dogadać, bo nie znał innego języka poza rosyjskim i językiem ciała. Nazywał się Aslan i jak dumnie podkreślił jego imię oznacza lew. Z rozmowy wynikło, że 'ja nie rusek, ja osetin', czyli bardziej uważał się za Osetyjczyka niż Rosjanina i za wszelką cenę próbował nas przekonać, że rosyjskie ludy kaukaskie nie są takie złe, jak malują je zachodnie media (chodziło tu głównie o wojny w Gruzji). Koniec końców postawił nam obiad, powiózł do samego Kazbegi i próbował przekonać do porzucenia pracy w Polsce na rzecz Rosji. Na miejscu odczuliśmy, że jest nieco chłodniej niż w pozostałej części kraju. Żeby uniknąć natrętnych taksówkarzy obmyśliliśmy szybki plan: zaopatrzyć się w żarcie i spadać z miasta do oddalanego o około 6km, położonego na wysokości 2170 m.n.p.m. kościoła prawosławnego Cminda Sameba, wokół którego znajdowała się nieoficjalna baza wypadowa dla wspinaczy chcących zdobyć legendarną górę Gruzji - Kazbek. Trasa była bardzo męcząca, ale dzięki częstym postojom daliśmy radę i tuż przed zmrokiem zdołaliśmy rozbić namiot, uzupełnić wodę w źródełku i położyć się spać wycieńczeni całym dniem. Chwilę po zmroku zerwał się silny wiatr i baliśmy się, że porwie nas razem z namiotem, przez co sen był bardzo poprzerywany częstymi pobudkami, jednak korzystaliśmy ile mogliśmy, gdyż rano czekało nas zmierzenie się z Kazbekiem :)