wtorek, 5 sierpnia 2014

hard times, good times



Dzisiejszy wpis będzie nieco inny, bo początkowo chcieliśmy napisać o tym jak wspaniale było dotrzeć do przełęczy przed górą Kazbek, z której widok był fenomenalny (zresztą Klaudia już wystawiła zdjęcia z tego wydarzenia), czy o tym jak dobrze było zapomnieć o trudach podróżowania i wraz z Polakami z Travel House w Tbilisi przygotować wspólnie kopytka dla gości z reszty świata. Dziś naszła mnie myśl o tym, jak zbalansowane jest szczęście w podróżowaniu na stopa. 



Do rzeczy. W przewodniku dla turystów wyczytalismy, że kto nie zna regionu Kachetia w Gruzji, ten tak na prawdę nie zna tego kraju. Oczywiście postanowiliśmy to sprawdzić na własnej skórze. Z Tbilisi postanowiliśmy wziąć marszrutkę do miejscowości Sagarejo (30km na wschód od Tbilisi), za którą wyszło nam ok 6zł za dwie osoby, czyli cena godna polecenia. Stamtąd już tylko mieliśmy się poruszać stopem. Kierowca wysadzić nas w centrum, więc z wielkimi plecakami w upale 35+ stopni maszerowalismy w strony trasy. I tu szło wręcz rewelacyjnie. Po może 3-4 minutach zatrzymuje się pan, który mówi że jedzie tylko kawałek sale może nas podrzucić - dla nas spoko. Okazało się jednak, że albo się nie zrozumieliśmy, albo pan wykazał się wielkim sercem i podrzucił nas do skrzyżowania z trasą do miejscowości Signagi, które słynie z przepięknej panoramy na całą Kachetia i z ciekawej architektury. Tu poszło jeszcze lepiej, bo ledwo zdążyliśmy się rozstawić, a zatrzymał się kolejny samochód chętny nas zabrać. Dołączyła się do nas jeszcze pewna Francuska, która czekała na pobliskim przystanku na jakiś publiczny transport. I tak wesołą gromadką dotarliśmy do celu. Po drodze kierowca polecił nam jeszcze knajpę, w której serwują najlepsze wina w mieście. Zebraliśmy plecaki, podziękowaliśmy, pożegnaliśmy Francuskę i udaliśmy się do informacji turystycznej dowiedzieć się o atrakcjach. Tam pozwolono nam zostawić duże plecaki, pokazano mapę i zadowoleni poszliśmy zwiedzać miasto. Architektura była rzeczywiście ciekawa bo miejscowość w ogóle nie przypominała tego, co widzieliśmy do tej pory w Gruzji. Tak jakby mieszanka Chorwacji i Szwajcarii z gruzińskim akcentem. Udaliśmy się na zabytkowe mury obronne i basta , z której było widać cały krajobraz Kachetii, jej pola winogron i oczywiście Kaukaz w oddali. Zrobiliśmy parę zdjęć, powygłupialiśmy się i mieliśmy zamiar wracać zobaczyć jeszcze inne atrakcje. I tu stało się coś co złamało nasze serca. Z pobliskich krzaków dochodził do nas dziwny dźwięk, a gdy podeszliśmy bliżej okazało się, że to mały, porzucony szczeniaczek, który tak okrutnie skomlał. Klaudia bez zastanowienia wzięła go na kolana, nalała w garstkę wody a mały bombel wypił ją w pośpiechu. Dzialaliśmy pod wpływem emocji dlatego trudno nazwać nasze działania racjonalnymi, ale gdy Klaudia tuliła pieska ja próbowałem przebić się przez krzaki i ogrodzenia w nadzieii, że może znajdę miejsce, z którego mógł spaść piesek, albo znaleźć gospodarstwo, z którego mógł pochodzić mały słodziak. Niestety na marne. W pobliżu nie było nic, co mogło przypominać jego dom. Gdyby to była Europa, albo miejsce z którego byśmy mogli wrócić bez kupowania wiz na pewno zabralibyśmy psiaka i od razu wrócili do Polski, bez względu na dalsze plany podróży. Sprawdziliśmy w pośpiechu jakie dokumenty byłyby ewentualnie potrzebne aby przetransportować go legalnie, ale cała ta papierkowa robota zajęłaby z 2-3 tygodnie, których nie mieliśmy. Czas działał na naszą niekorzyść, było grubo po 16, a tylko do 17 mogliśmy odebrać plecaki. Z ogromnym bólem i łzami w oczach jedyne co mogliśmy zrobić to dać pieskowi trochę wody i odstawić go w bezpieczne miejsce, zdala od drogi. W informacji zapytaliśmy jeszcze czy jest w okolicy schronisko albo jakaś organizacja, która zajęłaby się losem nasze małego przyjaciela, który tak płakał po naszym odejściu, że momentami musiałem brać Klaudia za rękę i ją ciągnąć. Schroniska nie było, a jakiekolwiek organizacje funkcjonują tylko w wielkich miastach. Jeszcze bardziej podłamani wyszliśmy z informacji jakby uleciało z nas powietrze. Postanowiliśmy utopić smutki w  kieliszku wina i udaliśmy się do wskazane poprzednio winiarni. Na miejscu otrzymaliśmy kieliszki pysznego, białego wina, które było dla nas jedyną pociechą. Następnie zamówiliśmy kolejne,  tym razem Klaudia wybrała czerwone a ja dodatkowo małą przekąskę. Po degustacji poprosiliśmy o rachunek i gdy zobaczyliśmy sumę od razu zapomnieliśmy o pysznym smaku tego wina. Cena była tak ogromna, że musieliśmy wydać 90% naszych oszczędności i ledwo zamieściliśmy się w kwocie, bez konieczności biegania do bankomatu. Podwójnie podłamani, wybici z rytmu z mocną obsówą czasową ruszyliśmy w kierunku wyjścia z miasta. Robiło się coraz później i realna stawała się wizja spania gdzieś przy drodze. Problem był tylko taki, że trasa z miasta prowadziła po zboczu wzgórza tak, że po lewej było wzniesienie a po prawej przepaść. Idąc ciągle w dół szukaliśmy chociażby kawałka równego terenu, co spaliło na panewce. W pewnym momencie kończył się asfalt i trasa zmieniła się na szutrową więc dodatkowo zakurzyliśmy się cali. By tego było mało ruch na trasie był zerowy, a jak już coś jechało to w przeciwnym kierunku. Przeszliśmy chyba że 3-4km a trasy nie było końca. Klaudia zarządziła przerwę na zmianę ciuchów i wtem dobiegł błogi dźwięk nadjeżdżającego samochodu - nasza ostatnia nadzieja. W pośpiechu wystawiłem rękę, a jadąca z naprzeciwka para zatrzymała się chyba z litości widząc nasze miny. Łamanym polsko - angielsko - ruskim dogadalismy się, że zabiorą nas do większej miejscowości przez którą leci trasa krajowa.



Gdy dojechaliśmy na miejsce było już niemal całkowicie ciemno, a my byliśmy w środku miasta bez możliwości rozbicia się na dziko. Bez zastanowienia, mając równowartość 10zł w kieszeni ruszyliśmy w kierunku wylotowki ciągle trzymając kciuka w górze - tak na wszelki wypadek. Miejscowi patrzyli na nas jak na kosmitów i ciężko im się dziwić bo my sami nie spodziewalibyśmy się nas w takim miejscu, o takiej porze. Tuż za miastem, gdy już rozgladalismy się za miejscem do rozbicie zatrzymał się samochód z piskiem opon i na wstecznym podjechał do nas. Pan zaproponował podwózkę, a że nie mieliśmy już nic do stracenia zgodziliśmy się. Podwiózl nas dokładnie tam gdzie chcieliśmy dotrzeć rano - do Sagarejo, tam skądś zaczęliśmy dzisiejszą podróż. Na miejscu zobaczyliśmy, że nie mam nic do jedzenia a wody wystarczy może na dzisiejszy wieczór - ogólnie sytuacja beznadziejna. By skończyć już ten dzień chcieliśmy jak najszybciej rozbić się gdzieś na dziko i obudzić rano. Weszliśmy w jakąś polną drogę i błądząc w ciemności znaleźliśmy miejsce, które wydawało się być wystarczająco dobre aby przeżyć tę noc. Niestety niestety zdążyliśmy nawet rozpakować namiotu, a z pobliskiego gospodarstwa zacząłem ujadać pies. To było niczym cios krytyczny, psycha była na skraju załamania i gdy już myśleliśmy tylko o tym jak jutro przetranportujemy się do Polski z ciemności dobiegł głos. Gdy podeszliśmy bliżej naszym oczom ukazał się starszy pan, nizutki, pewnie już po 70tce. Mówiliśmy do niego tylko po polsku pokazując jedynie rękoma, że szukamy miejsca do spania. Ten się uśmiechnął i otworzył bramkę do swego gospodarstwa, wskazał miejsce pod jabłonii sprzątnął śmieci ze stołu, który stał obok. Gdy w pośpiechu zaczęliśmy się rozbijać, staruszek zapytał nas "kuszat?" i rękoma wykonał gest jakby jadł z miski. Domysliliśmy się, że chce nas poczestować jedzeniem, ale mimo, że w brzuchu zaburczało i nie chcąc nadużywać gościnności - odmówiliśmy. Dziadek zniknął, a my dokonczyliśmy rozstawianie. Po chwili wrócił a w rękach niósł miskę z ziemniakami w sosie, chleb i pomidory. Na chwilę znowu zniknął a tym razem przyniósł trzy szklanki i wielką butle wina. Ciężko opisać słowami to, co się stało. Obcy człowiek, któremu jacyś bezdomni grasują po polu ugaszcza ich, daje nocleg i jedzenie, częstuje winem i próbuje nawiązać kontakt, mimo że nie zna języka. 



Ten dzień przypomniał nam, że po każdej burzy wychodzi słońce i był ważną lekcją, z której wynika, iż podróżowanie to wiele przyjemności jak i trudów oraz walki z samym sobą. 



Rano, gdy pierwsze promienie słońca zaczęły gotować nas w namiocie, pod tropik zawitał nasz budzik - kotek właściciela, który był nadwyraz chętny do zabawy :-) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz