wtorek, 12 sierpnia 2014

Armenia i powrót do Gruzji

Z samego rana, gdy tylko pożegnaliśmy się z naszym gospodarzem i jego cudownym kotkiem, musieliśmy uzupełnić zapasy jedzenia i ruszyć w dalszą podróż. W pobliskim sklepie kupiliśmy coś a'la słodka bułka, trochę wody, baton na kryzysowe sytuacje dzięki czemu w portfelu zostało nam 2 lari czyli mniej więcej 3,50 zł. Doskonale przygotowani chcieliśmy uderzyć w jedno z najważniejszych miejsc na naszej mapie podróży jakim było Dawid Gareja, czyli kompleks klasztornych wykuty w skale. Problemem było jednak to, że znajdował się na samej pustyni i nie prowadziła do niego żadna utwardzona droga. W travel housie słyszeliśmy o ludziach, którzy próbowali tam dotrzeć przed nami autostopem i którym ta sztuka się nie udała. Jak łatwo się domyślić, chcieliśmy być tymi, którzy tą złą passę przerwą. Ustawiliśmy się w dobrym punkcie przy drodze i zaczęliśmy łapać. Ruch był delikatnie mówiąc średni. Często mijały nas taksówki, które na nasz widok od razu się zatrzymywały, a kierowcy twierdzili, że bez ich pomocy na pewno tam nie dojedziemy. Za kurs w dwie strony życzyli sobie bagatela 40 lari, a ci bardziej wytrwali, którzy nie reagowali na 'sorry, no money' schodzili do 30. Żadna to była dla nas promocja mając zaledwie 2 lari w kieszeni. Minuty leciały, w końcu i godziny a oprócz taksówek mijały nas busy pełne turystów, traktory i chłopi nas osiołkach. Jedyną okazją był dla nas kierowca, który jechał około 3km od naszego celu. Klaudia chciała wykorzystać tę sytuację, jednak mi coś podpowiedziało, że 3km na pustyni, w pełnym słońcu, przy temperaturze ok. 35 - 40 stopni, z wielkimi plecakami i bez gwarancji powrotu mogło by się dla nas źle skończyć. Około godziny 11 podjęliśmy ciężką decyzję o tym, że się poddajemy, jednocześnie stwierdziliśmy, że nasze szczęście w Gruzji się z wyczerpało i czas ruszyć do Armenii. Na trasie do stolicy szybko zlapalismy transport, a stamtąd do miejscowości Marneuli, która leżała na trasie do granicy. W samym centrum znajdował się market, w którym można płacić kartą (jupi!), a nad nim kawiarnia, w której można było naładować telefony. Napisaliśmy do chłopaka z csa, że najprawdopodobniej jutro będziemy w stolicy i czy będzie nas w stanie przygarnąć. Następnie zwarci i gotowi ruszyliśmy w stronę wylotówki. Na miejscu nie czekalismy długo, w wręcz zdarzyła się sytuacja, że gdy ja rozmawiałem z jednym kierowcą, za nim zatrzymał sie drugi, mogliśmy zatem sami wybrać sobie transport :) Wsiedlismy do dwójki uśmiechniętych od ucha do ucha Ormian, którzy od razu wzbudzili nasze zaufanie. Nie uzgodnilismy dokladnie gdzie nas wysadzą, jednak nie było to bardzo istotne gdyż rozmowa bardzo się kleiła. Jeden z panów okazał się historykiem, a drugi inżynierem budowy. Cóż za przypadek, prawda? ;) Przejście przez granice było bezproblemowe, a po jej przekroczeniu zaproszono nas na kawę. W trakcie dalszej podróży nasi rozmówcy ulozyli nam dziesiątki tras i wskazali jeszcze więcej miejsc, w które powinniśmy pojechać. Przyznamy się szczerze, że mieliśmy już dość łażenia po kolejnych zabytkach i chcieliśmy najprościej w świecie zrelaksować się. Z tego powodu chcieliśmy się wybrać nad największe jezioro Armenii - Sewan. Niestety nasz kierowca nie jechał w tę stronę, natomiast namawiał nas byśmy zostali w miejscowości Alaverdi, w której okolicach znajdowały się dwa zabytki UNESCO co, jak wspomniałem wcześniej, jakoś nas nie przekonywało, tym bardziej że sama miejscowość nie była zbyt atrakcyjna, a wyglądała raczej jak opuszczona dzielnica przemysłowa. Jak się okazało nasz kierowca jechał prosto do Erywań, czyli stolicy Armenii. Co prawda mieliśmy tam zajechać nieco później, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, więc za nasz pierwszy przystanek obraliśmy stolicę. Po drodze zgarneslismy jeszcze córkę kierowcy, która zdecydowanie lepiej mówiła po angielsku i mało tego, była na projekcie szkolnym w Polsce. Droga mijała jeszcze ciekawiej i nim się zorientowaliśmy byliśmy już przed Erywniem. W międzyczasie skontaktowaliśmy się z naszym hostem, który zgodził się nas przenocować już dziś. Erywań jest ogromnym miastem i z całej populacji Ormian większość z nich mieszka w stolicy. Wysiadliśmy w samym centrum, gdyż uznaliśmy, że stąd będzie najłatwiej dostać się do mieszkania Artura (naszego hosta). Ogromnym plusem tego miasta jest fakt, że niemal całe jest w zasięgu bezpłatnego internetu. Nie mieliśmy karty sim działającej w Armenii dlatego internet był jedyną nadzieją na kontakt z Arturem. Dostaliśmy adres jednak mieliśmy mało czasu na dotarcie na miejsce, ponieważ Artur gdzieś wychodził. Zdążyliśmy wymienić kasę na dramy (1zł to ok. 130 dram), a ponieważ było późno i ciemno jedyną nadzieją była taksówka. Wbrew pozorom nie była taka droga bo zapłaciliśmy 700 dram czyli lekko ponad 5zł. Kierowca zawiózł nas pod wskazany adres, a Artura nie było. Chodziliśmy z miejsca w miejsce ale to nic nie dało. Zdecydowaliśmy zadzwonić z polskiego nr ale to nic nie dało, bo Artur twierdził, że czeka na nas pod wskazanym adresem. Klaudia wysłała mu zdjęcie na fb, z charakterystycznym miejscem, w którym się znajdowalismy. Po chwili zjawił się Artur nieco wkurzony faktem, że wysiedlismy w zlym miejscu. Zaprowadził nas do mieszkania, przy którym jak wół widniał numer 21, a nie 11 przy którym kazał nam wysiąść. Nie chcieliśmy się już o ten fakt kłócić, tylko pokornie wjechslismy na ósme piętro, gdzie mogliśmy spokojnie usiąść i odetchnąć od miejskiego szumu. Artur zaparzył nam herbatę i wyszedł. Skorzystaliśmy z łazienki i położyliśmy się spać. Nie pamiętam o której wrócił.
M.
Rano wysłałam Mateusza po śniadanie, z prośbą aby zdał sie na swój gust. Wrócił z reklamówka zakupów, a mina Artura gdy zobaczył kupione jajka nie mówiła nic dobrego. Ze złością w głosie, gdy poprosiliśmy o patelnie oznajmił, że jest weganem i nie pozwala swoim gością spożywać innych potraw, ale dla nas zrobi wyjatek. ,,Gdybyscie kupili mięso, nie pozwolilbym wam tu zostać.''
Trochę zdezorientowani usmażyliśmy jajecznicę i pokornie zjedliśmy, a rozmowa juz się nie kleiła. No nic, zostało nam wziąć kilka potrzebnych rzeczy i ruszyć na zwiedzanie Erywania. Co tu dużo mówić, jak to stolica, duże miasto i tłoczne, w upalny dzień nie do zniesienia.
Poznaliśmy tu Monikę z Polski, która oprowadziła nas po starym mieście i wieczorem zaprosiła na grilla do swojego znajomego Ormianina.  Mieliśmy okazję skosztować domowej kuchni, poznać lokalne zwyczaje i spróbować ormianskiego piwa, które niestety wysiada przy polskim :-)
Zostaliśmy w stolicy Armeni dwa dni i postawiliśmy na odpoczynek, opuszczając zwiedzanie kolejnych zabytków.
Rano musieliśmy wstać bardzo wcześnie ponieważ Artur ruszał na wycieczkę w góry, a my mieliśmy zaplanowane dostać się nad armeńskie 'morze' jakim jest jezioro Sewan. Tym razem Artur znowu pomylił numerki wskazując nam byśmy wsiedli w autobus nr 101. Po 20 minutach czekania okazało się, że takiego w ogóle nie ma... Na szczęście dzień wcześniej Monika podpowiedziała nam, że możemy wydostać się z miasta busem nr 259, który kursował regularnie. Na wylotówce poszło już gładko. Czekaliśmy może 5 minut, a zatrzymał się kierowca, który jechał prosto nad jezioro. Po drodze dowiedzieliśmy się, że uwielbia Polskę, a jego 'fejwrit futbolist eta Boniek' :-)
Sewan przywitał nas piękną, słoneczną pogodą i aż żal było nie wskoczyć prosto do wody. Zostawiliśmy plecaki na dzikiej plaży i rozkoszowaliśmy się orzeźwiającą wodą. Ucieliśmy sobie krótką drzemkę po wyjściu z jeziora, co wystarczyło bym poparzyła sobie brzuch, a przez te kontuzję cierpiałam kolejne 5 dni. Znaleźliśmy inną dziką plażę, która bardziej nadawała się na rozbicie namiotu, zdala od drogi i niecodzienne bliżej miasta. Zagadał nas siedzący niedaleko Ormian, który słysząc nasz język również zaczął mówić po polsku. Opowiedział nam historię swojego życia, o tym jak mieszkał w Polsce i Holandii, jak deportowano go do Armenii, jak grypsował w polskim więzieniu, o tym że muzułmanie to frajerzy i wiele innych. Zaprowadził Mateusza do sklepu, a trwało to tak długo, że zaczęłam się lekko martwić. Mateusz wrócił jednak cały i zdrowy z torbą zakupów. Zjedliśmy kolację w towarzystwie mew oraz pasących się nieopodal krów i położyliśmy się spać wycieńczeni armeńskim słońcem.
Rano obudziły nas fale uderzające on brzeg i krzyki mew, rozentuzjamowane obecnością rybaków. Wstaliśmy lekko niewyspani i nie pozostało nic innego jak ruszyć w drogę. Nasi poprzedni kierowcy opowiadali o miastach, które powinniśmy koniecznie zobaczyć, jednak po przybyciu w kolejne miejsca nie widzieliśmy sensu tam zostawać, gdyż te atrakcje nie były dla nas wystarczająco zachęcające i ruszaliśmy w dalszą drogę. Nim się obróciliśmy byliśmy już na granicy z Gruzją. Tak więc Armenia była dla nas bardziej momentem na odpoczynek od trudów podróży, niż na konkretne zwiedzanie.
Będąc jednak na południu Gruzji nie mogliśmy odpuścić atrakcji jaką jest miejscowość Vardzia, czyli miasto wykute w skale. Udało nam się tam dostać dzięki uprzejmości dwójki Gruzinów, którzy specjalnie zboczyli z trasy i nadrobili ponad 30 km żebyśmy dotarli bezpiecznie na miejsce. Vardzia była niesamowitym przeżyciem i była warta zachodu. Problemem był jednak powrót na główną trasę, gdyż ruch był bliski zeru, a gdy już coś jechało był to najczęściej bus pełny turystów. Lekko zrezygnowani, gdy myśleliśmy już o miejscu na rozbicie namiotu, zostaliśmy zaczepieni przez kierowcę osobówki, który widząc nasze plecaki rozpoznał, że chcemy się wyrwać z tej miejscowości, tym bardziej, że zaczynało grzmieć. Mimo, iż w środku było tylko jedno miejsce pozwolił mi usiąść Mateuszowi na kolana, wrzucić plecaki do bagażnika i dojechać do skrzyżowania z główną trasą. Robiło się coraz później, a my chcieliśmy się jeszcze dostać do oddalonego o ok. 100km Borjomi, słynącego ze źródeł termalnych i parku narodowego. Nie zdążyliśmy nawet wystawić kciuka, a na wąskim poboczu zatrzymał się kierowca tira, który zamaszystym ruchem ręki dał znać byśmy wsiadali. Mieliśmy dużo szczęścia, gdyż jechał on przez Tbilisi do Batumi, czyli idealnie dla nas. Podróż zleciła szybko i po około 2 godzinach byliśmy na miejscu i mimo, że dochodziła 22 informacja turystyczna była wciąż czynna. Dzięki pracującemu tam Arturowi (przypadek?) znaleźliśmy nocleg i zaplanowaliśmy na rano spacer po parku narodowym.
Herbatka bardzo mocna u Artura w mieszkaniu
Powyżej dziwne rzeźby Erewanu
Widok na Erewan
Nawet w ormiańskim sklepie polskie produkty
Dość puste metro stolicy Armenii
Sevan


Vardzia
4 osoby z tyłu? Nie problem, o ile sabaka nie wasz :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz